Kiedy jest się młodym, łatwo mieć ideały i żyć według nich. Trudniej jest utrzymać spójność z biegiem lat i na przekór wyzwaniom, jakie stawia przed nami życie. Krótko po ukończeniu trzydziestego trzeciego roku życia zaczęłam zauważać obecność, a nawet dostrzegać pewien urok dzieci. Od paru lat byłam w związku z jednym asturyjskim artystą, który spędzał w domu sporo czasu, zajęty swoją pracą, nasycając powietrze w naszym mieszkaniu uzależniającym zapachem farb olejnych. Miał na imię Juan. W przeciwieństwie do mnie potrafił przebywać z dziećmi i sprawiało mu to przyjemność. Zawsze kiedy spotykał jakieś dziecko w parku czy w domu u znajomych, odkładał na bok to, czym się akurat zajmował, żeby z nim porozmawiać. Nie wiem, czy pod jego wpływem, czy sama z siebie, ale kiedy byliśmy razem, zaczęłam tracić czujność. Choć nadal się do nich nie zbliżałam, dzieci wzbudzały we mnie pewną ciekawość. Wspaniale było patrzeć, jak wychodzą ze szkoły z tornistrami na plecach albo idą chodnikiem na stację metra. Patrzyłam na nie tak, jak głodny człowiek patrzy na dojrzały owoc. Nieświadomie zaczęłam także zwracać uwagę na kobiety w ciąży. Dostrzegałam je na każdym kroku, jakby nagle się zmultiplikowały, a kiedy spotykałam je na jakiejś imprezie albo w kolejce do kina, bywało, że zaczynałam z nimi rozmawiać – tak duże wywoływały we mnie zainteresowanie. Musiałam je zrozumieć, wiedzieć, czy naprawdę wybrały taką przyszłość, czy może wręcz przeciwnie, posłusznie podporządkowały się rodzinnemu lub społecznemu wymogowi. Jaki wpływ na tę decyzję miały ich matki, partnerzy, przyjaciółki?
Zimą, pewnego sobotniego poranka, kiedy razem z Juanem leniliśmy się w łóżku, nasza rozmowa zeszła na temat rodzicielstwa. Powiedział mi, że bardzo chce mieć dziecko i czeka tylko na zielone światło z mojej strony. Juan był – trzeba to przyznać – niezwykle czułym mężczyzną i z pewnością byłby również takim ojcem. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak wspólnie zajmujemy się niemowlęciem, mierzymy temperaturę wody w wanience albo pchamy wózek na spacerze. Życie rodzinne było w zasięgu ręki. Wystarczyło zostawić prezerwatywę na szafce nocnej, może tylko raz, aby przekroczyć próg macierzyństwa. Podobnie jak ktoś, kto nigdy wcześniej nie myślał o samobójstwie, daje się skusić otchłani na tarasie wieżowca, tak i ja poczułam pokusę, by zajść w ciążę. Juan odgarnął mi włosy z twarzy i zaczął mnie namiętnie całować. Poczułam na udzie jego sztywnego członka, gotowego natychmiast wypełnić dyktat natury. Przez parę minut z fascynacją poddawałam się tej potężnej sile. Później – wreszcie – mój uśpiony dotąd instynkt przetrwania zareagował i wygonił mnie z łóżka. Choć na zewnątrz padał śnieg, wybiegłam na taras, żeby zapalić papierosa. Powtarzałam sobie, że zegar biologiczny przejął kontrolę nad moim rozsądkiem. Jeśli nie znajdę wystarczająco skutecznej strategii, by się oprzeć, to życie, które zbudowałam z tak dużym wysiłkiem, zostanie poważnie zagrożone.
Nie odzywałam się przez cały weekend. W poniedziałek bez umówionej wizyty pojawiłam się w gabinecie mojego ginekologa i poprosiłam o podwiązanie jajowodów. Po zadaniu mi szeregu pytań, aby się upewnić, że jestem do tego w pełni przekonana, lekarz sprawdził swój grafik. Jeszcze w tym samym tygodniu wylądowałam na stole operacyjnym, przeświadczona, że podjęłam najlepszą decyzję w życiu. Chirurg wykonał swoją pracę jak należy, ale podczas rekonwalescencji nabawiłam się infekcji wywołanej przez jedną z tych szpitalnych bakterii, których tak trudno się pozbyć. Do domu wróciłam z gorączką, która trawiła mnie przez wiele dni. Nikomu nie powiedziałam, co zrobiłam, nawet Juanowi. Później, kiedy już wszystko było w porządku, zadzwoniłam do Aliny, przekonana, że tylko ona zdoła mnie zrozumieć.
Od tamtej pory moje relacje z Juanem zaczęły się psuć. O ile wcześniej oboje rozkoszowaliśmy się ciszą, kiedy ja czytałam, a on malował w swoim studiu, oglądał jakiś klasyczny film albo spacerował po cmentarzu w pobliżu naszego domu, o tyle teraz mieliśmy poczucie, że tracimy czas. Cierpliwość powoli nas opuszczała. Irytowaliśmy siebie nawzajem. Nie była to długa agonia ani nazbyt bolesne zerwanie, jedynie konstatacja, że mamy odmienne plany życiowe. To ja się wyprowadziłam. Odeszłam z trzema niewielkimi walizkami, które niebawem znalazły swoje miejsce w piwnicy znajomej. Później poszukałam najtańszego lotu do Katmandu i przez miesiąc pielgrzymowałam od klasztoru do klasztoru. W tym czasie Juan napisał do mnie kilka maili. Odczytałam je w zakurzonej i zaniedbanej kafejce internetowej w Pharping. Wiadomości od niego były czymś w rodzaju epilogu, miały wyjaśnić to, co oczywiste. Odbierałam je z szacunku dla naszego związku, choć domyślałam się treści, aż w jednym ze swoich ostatnich maili Juan oznajmił, że spotyka się z pewną dziewczyną, kanadyjską rzeźbiarką poznaną na sympozjum, i że spodziewają się dziecka. „Znam cię, Lauro. Wiem, że nie chciałabyś się dowiedzieć od kogoś innego, więc wolałem sam ci to przekazać”. Ta wiadomość mnie zasmuciła, ale myślę, że w jakiś sposób pomogła mi zerwać z przeszłością. Nadszedł moment na radykalną zmianę w moim życiu. Postanowiłam na dobre opuścić Paryż i wrócić do ojczyzny, aby tam dokończyć pisanie mojej pracy dyplomowej.
--------------------
Wróciłam do Meksyku na początku lutego, kiedy jakarandy zapełniają ulice miasta swoimi fioletowymi kwiatami i wszystko nabiera bukolicznego, z lekka nierzeczywistego wyglądu. Zaprosiłam Alinę na kolację do mieszczącej się w jej dzielnicy japońskiej restauracji, którą bardzo lubi. Widziałyśmy się pierwszy raz od mojego powrotu. Niedawno miała urodziny, więc żeby to uczcić, zamówiłyśmy rozmaite pyszności: łososia w soli, szpinak z sezamem, szparagi zawinięte w plastry wołowiny, dwa talerze udonu oraz dwie karafki sake. Przez okno wpadała ciepła bryza. Rozmawiałyśmy o moim zerwaniu z Juanem, o jego nadchodzącym ojcostwie, o mojej decyzji o powrocie. Później zapytała mnie o zdrowie. Uspokoiłam ją, mówiąc, że infekcja nie trwała długo i że zabieg był idealnym rozwiązaniem; najlepszym, na jakie mogą się zdecydować takie trzydziestolatki jak my, od zawsze przekonane, że nie będziemy miały dzieci; prawdziwą szczepionką przeciwko presji społecznej.
Wypiłyśmy za to i alkohol obudził we mnie radość, jakiej nie czułam od wielu miesięcy.
– Powinnaś zrobić to samo – powiedziałam, kiedy dolewała mi sake. – Nawet nie wiesz, jakie to wspaniałe uczucie!
Alina słuchała bez słowa. Śmiała się, kiedy ja się śmiałam, a później, gdy skończyłyśmy wznosić toasty, postanowiła powiedzieć mi, co naprawdę o tym myśli. Z dużym wyczuciem, nieomal z lękiem, oznajmiła, że szanuje moją decyzję, ale że sama już nie podziela mojego punktu widzenia. Ona, owszem, pragnie zajść w ciążę. Przyznała, że razem z partnerem przestali się zabezpieczać już ponad rok temu, ale jeszcze bez rezultatu.
– Może to kwestia dopasowania – stwierdziła tonem zdradzającym zniecierpliwienie. – Zrobiliśmy wszystkie badania, które wykluczyły niepłodność u nas obojga. W tym tygodniu zaczniemy leczenie.
Wyjaśniła, że jest gotowa na wszystko, łącznie z zapłodnieniem in vitro i przeszczepieniem komórek jajowych.
Owa wiadomość nie tylko mnie zaskoczyła, lecz także sprawiła, że przez resztę wieczoru prawie się nie odzywałam. Nie udawałam, że się cieszę ani że jestem zainteresowana szczegółami. W takich przyjaźniach jak nasza nie ma miejsca na hipokryzję. Podczas gdy Alina rozprawiała nad talerzem makaronu na temat nowych technik sztucznego zapłodnienia, moje uszy zamykały się niczym dwa kwiaty wrażliwe na słońce. Ogarnęło mnie coś w rodzaju nostalgii antycypacyjnej. W mojej pamięci obrazki z naszej wspólnej młodości wciąż były wyraźne, ale splamione już tą niedaleką przyszłością. Wyszłam z restauracji przygnębiona. Jeśli leczenie odniesie skutek, Alina znajdzie się w gronie tych wszystkich kobiet, które były moimi przyjaciółkami i które po porodzie spotykają się tylko we własnym gronie, żeby pójść do parku albo do kina, gdzie wyświetlają filmy dla idiotek. Zdecydowanie nie chciałam przynależeć do tej grupy. Jednak nawet jeśli leczenie okaże się bezowocne, nie będzie już odwrotu. Rozdzieliła nas niewidzialna bariera: ona traktowała macierzyństwo jak upragniony cel kobiet, podczas gdy ja poddałam się zabiegowi, żeby macierzyństwa uniknąć.
Alina powiedziała mi także, że spotyka się z terapeutką. Zaczęła do niej chodzić, odkąd wróciła z Francji. To kobieta około sześćdziesiątki, o imieniu Rosa, o której inni psychoanalitycy wypowiadali się z szacunkiem, i najwyraźniej to ona odegrała kluczową rolę w jej decyzji o posiadaniu potomstwa.
– Rozumiesz? Całymi latami bałam się powtórzyć błędy, jakie moja matka popełniła względem mojej siostry i mnie. Musiałam dezaktywować ten strach, by odważyć się dostrzec, że tak naprawdę, owszem, pragnę założyć rodzinę. Chcę tego doświadczyć, Lauro. Marzę o tym. Przepraszam, jeśli cię rozczarowałam.
--------------------------
W ciągu pierwszych miesięcy spędzonych w Mieście Meksyk przeprowadzałam się z jednego mieszkania do drugiego w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłabym osiąść. Nie widywałam się prawie z nikim, chyba że chodziło o sprawy akademickie. W niedzielne poranki jadłam śniadanie w domu mojej matki. Rozmawiałyśmy o polityce, powieściach i o tym, co pisano w gazetach. Chodziłam z nią na zakupy, a potem nie miałam od niej żadnych wieści aż do następnego tygodnia. Większość moich przyjaźni nie przetrwała próby odległości. Często jednak myślałam o Alinie. Chociaż za nią tęskniłam, powstrzymywałam się przed spotkaniem. O czym miałabym z nią rozmawiać? O metodach zapłodnienia? O Leche League? Jednak ani moje milczenie, ani mój brak entuzjazmu nie przeszkodziły jej dzwonić do mnie tak długo, aż odebrałam. To właśnie dzięki jej uporowi pozostałyśmy w kontakcie.
Zawsze intrygował mnie niepokój ogarniający kobiety próbujące zajść w ciążę za wszelką cenę. Widziałam ludzi trwoniących fortuny, mobilizujących szpitale, korzystających z banków nasienia czy wynajmujących brzuchy nieznajomych byle tylko mieć dziecko, podczas gdy kobiety, które zaszły w ciążę przez przypadek, uważały to za tragedię. Przez ponad sześć miesięcy Alina robiła wszystko, co w jej mocy, żeby począć dziecko. Zwracała się do wielu lekarzy i specjalistycznych klinik, nie tracąc nadziei. Poddana silnym kuracjom hormonalnym przybierała i traciła na wadze, a jej nastroje zmieniały się jak w kalejdoskopie. W tym okresie ciągle miałam w pamięci słowa Jetsuna Milarepy: „Próbując być szczęśliwi, ludzie skaczą głową w dół ku własnemu cierpieniu”. Kiedy wyczerpały się wszystkie możliwości, nie pozostało jej nic innego, jak pogodzić się z niepłodnością i wrócić do swojego dawnego życia. Znowu zaczęła jeździć w delegacje po całym świecie na wystawy i inauguracje, towarzysząc artystom z galerii. Na powrót zaczęła też wychodzić ze mną do teatru i do Filmoteki, aby oglądać te eksperymentalne filmy, o których tak bardzo lubiłyśmy potem dyskutować przy ginie z tonikiem albo butelce czerwonego wina.
Pewnego szczególnie dusznego niedzielnego popołudnia, kiedy starałam się nie zasnąć, poprawiając pewien artykuł, Alina zadzwoniła na komórkę.
– Mam dobrą wiadomość – powiedziała – i chcę, żebyś dowiedziała się pierwsza.
Nie musiała dodawać nic więcej. Znałam ją od lat, więc wystarczyło, że usłyszałam ton jej głosu i od razu wiedziałam, co zamierza mi przekazać. Kiedy wreszcie z jej ust padło „w ciąży”, poczułam, że serce podskoczyło mi z radości. Zdębiałam. Jak to możliwe, że się cieszę? Alina miała niebawem zniknąć, dołączyć do sekty matek, tych istot bez własnego życia, które – z mocno podkrążonymi oczami i wyglądem zombie – pchają wózki chodnikami miasta. W niecały rok zmieni się w automat karmiący piersią. Przyjaciółka, na którą zawsze mogłam liczyć, przestanie istnieć, a ja, osoba stojąca po drugiej stronie barykady, jej tego gratulowałam? Trzeba przyznać, że słuchanie jej tak szczęśliwej okazało się zaraźliwe. Nawet jeśli przez całe swoje życie wojowałam o uchronienie mojej płci przed tym ciężarem, postanowiłam nie walczyć z tą radością.