Ojciec nie wrócił tamtej nocy. Mauro wyszedł go szukać, ale nigdzie go nie znalazł. Brakowało też łódki. Dla uspokojenia powtarzał sobie, że ojciec musiał wybrać się po jedzenie, lecz w miarę jak słońce przygasało, malując niebo na wiśniowy kolor, stawał się coraz bardziej zdenerwowany. O zmierzchu chłodny wiatr zaczął przybierać na sile: porywał ze sobą liście z drzew i przeniknął do domu, sprawiając, że blaszany dach gwizdał jak płuca gruźlika. Prądnica przestała działać, więc nie było światła. Tylko księżyc świecił zza okien. Mauro zamknął się w swoim pokoju, by nie musieć patrzeć na kości. To był zły pomysł. Zamknięty, pozostawiony na pastwę swojej wyobraźni Mauro już niemal widział, jak kości ożywają i zaczynają iść w jego stronę. Białe i sztywne, rozrywające drewniane drzwi z hałasem, od którego włosy stają dęba. Lepiej było stawić temu czoła.
Wstał z łóżka, podszedł do drzwi i je otworzył. Zatrzymał się na progu jak strachliwy złodziej w paszczy nawiedzonego domu. Miał pewność, że siedząca na bujanym fotelu rzecz nie była jego siostrą. Kości były za duże, a czaszka miała złośliwy wyraz twarzy.
– Ona tak nie wyglądała – rzekł. – Była inna.
Upłynęła noc i nastał poranek. Niebo było jednolicie szare, jak zwarty blok cementu, przez który nie przebijało słońce. Ojciec powrócił w południe z plastikową siatką w ręku. Mauro zjadł na śniadanie odrobinę ocalałej na tyłach szafki mąki z manioku.
– Co jest w tej siatce? – spytał z nadzieją, że to jedzenie.
– Prezent dla niej – odpowiedział ojciec.
Wyjął z siatki słomiany kapelusz. Kupił go w porcie, wyjaśnił. Mauro zastanowił się, skąd ojciec wziął na to pieniądze. Kapelusz nie miał żadnej metki ani nie wyglądał na zbyt nowy.
– Widziałeś tabliczkę? – spytał Mauro.
Ojciec z największą ostrożnością założył kapelusz lalce z kości. Był na nią za duży, więc zwinął siatkę w kulkę i włożył ją do kapelusza, żeby go dopasować. Mauro ponownie spytał ojca, czy zauważył tabliczkę. Ten odpowiedział, że nikt nie zakłada kapelusza, żeby siedzieć w domu. – Nikt nie zakłada kapelusza, żeby siedzieć w domu. Wychodzimy.
Na zewnątrz zaczął siąpić deszcz. Pierwsze krople spadały powoli, z wyrachowaną precyzją. Temperatura spadła o dobre kilka stopni. Było chłodno.
– Dziś zjemy tutaj – rzekł ojciec, wskazując na miejsce pod drzewami. Mauro spędził kolejne dziesięć minut, wypełniając ojcowskie polecenia. Wchodził i wychodził z domu, pochylony jak ptak, a jego koszulka trzepotała jak pióra rozwiewane wichurą. Przynieś naczynia, talerze, obrus, najpierw obrus, jak mamy nakryć do stołu bez obrusa, uważaj, żeby go nie zdmuchnęło. Mauro co chwila starał się opowiedzieć od początku o mężczyznach, o tabliczce, o koparce, która niedługo ich stąd przepędzi. Jednak wiatr porywał jego słowa, a ojciec, jakby go wcale nie słyszał, pytał:
– A sztućce? Nie widzę, żebyś położył noże. W końcu wszystko było gotowe. Idealnie nakryty stół bez śladu jedzenia. Mauro nie miał najmniejszego zamiaru po raz kolejny tego znosić. Udawany obiad. Szaleństwo. Bez zastanowienia pobiegł do przystani, rzucił się do wody i popłynął aż na drugi brzeg.
Wyszedł z wody zmarznięty. Demetrio jak zawsze siedział na kanapie, nieświadomy nadciągającej ulewy. Gdy Mauro wchodził po schodach na niewielką drewnianą platformę, po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, co robi kanapa na przystani, dlaczego ten mężczyzna ją tutaj zaciągnął, jak to zrobił i czy ktoś mu pomógł. Demetrio mieszkał samotnie.
– Kąpiel w rzece to zły pomysł – powiedział mu mężczyzna. – Woda jest zatruta. Dodają do niej chemikaliów, żeby nas stąd wykurzyć albo żebyśmy w końcu umarli. Śmierdzi. Mauro powąchał koszulkę pokrytą tłustymi plamami. Nawet jeżeli Demetrio mówił prawdę o truciźnie, to on nie wyczuwał nic dziwnego. Tego dnia mężczyzna nie trzymał w dłoni butelki. Wydawał się trzeźwy. Patrzył na niego z zainteresowaniem, wzrok utrzymywał na wysokości jego brudnych uszu.
– Co z tobą? – zapytał. – Dlaczego wskoczyłeś do wody? Nie widzisz, że zaraz porządnie popada?
– Jestem głodny.
Demetrio przez chwilę zadumał się nad tymi dwoma słowami. Potem wstał i skierował się w stronę domu, kołysząc swoim wielkim tyłkiem. Spodnie przykleiły mu się do pośladków jak pieluszka. Mauro spojrzał na przeciwny brzeg, jego brzeg. Porywy wiatru zwiastującego nadciągającą burzę poderwały z ziemi wszystkie liście, a ją samą pozostawiły czarną. Ale ojciec to wytrzymywał. Usadził psa na krześle naprzeciwko i nakładał mu na talerz niewidzialne jedzenie. Zwierzę tkwiło w bezruchu, smutno skulone na siedzeniu, nie wiedząc, kogo się słuchać. Lalce groziła utrata kapelusza.
– Proszę. Demetrio wrócił z połową bochenka chleba, kiełbasą i kocem, którym okrył chłopcu ramiona. Chleb był czerstwy, ale kiełbasa smakowała przepysznie. Mauro pochłonął wszystko w mniej niż minutę.
– Powoli, nie tak prędko. Nie karmią cię? Oczy napełniły mu się łzami. Odkrył, że było coś pięknego w płaczu z pełną buzią. Poczuł wspaniałą natychmiastową ulgę. Pokrzepiony ciepłem koca, nie mógł się powstrzymać i zaczął opowiadać o tym, co zdarzyło się przez kilka ostatnich dni. Słowa wylewały mu się z ust strumieniami. Mauro nie znał za dobrze mężczyzny, choć odkąd pamiętał, ten zawsze mieszkał na wyspie. Hodował pszczoły, ale powodzie porwały ze sobą owady i ule. Maura ogarnął wielki żal, kiedy pomyślał o tych biednych stworzeniach, o zmarnowanym ogromie ich pracy. Zalewał go ocean smutku i zgryzoty, gdy opowiadał Demetriowi o kościach, Mirandzie, nieznajomych w koszulach koloru khaki, koparce, kupionym przez ojca kapeluszu, który teraz nosiła lalka z kości. Trzymał w sobie tyle żalu, tak wiele bólu toczyło go od wewnątrz, lecz w końcu znalazł się ktoś, kto go wysłuchał. Słowa, zbyt liczne, by wypowiedzieć je za jednym razem, wyczerpały chłopca. Zamilkł, żeby odzyskać oddech.
– Dużo przeszedłeś, chłopcze – powiedział Demetrio, gładząc go po głowie. – Ale wszystko może się jeszcze ułożyć. Mauro skinął głową, a potem wydał z siebie jęk. Jak dobrze być znowu pocieszonym przez dorosłego. Zapomniał, co to za uczucie. Przyjemność bycia ważnym.
– Jedna wielka rodzina. Oto, czym jesteśmy jako ludzie – powiedział Demetrio. – Nie możemy o tym zapomnieć.
– Mogę tu zostać? – spytał Mauro. – Tej nocy, mam na myśli.
Wciąż czuł głód. Może Demetrio miał w domu więcej jedzenia? Nawet tylko wyobrażając sobie kolację – prawdziwą kolację w cieple piecyka – czuł się, jakby miał zemdleć ze szczęścia. Pochłonęła go wizja najróżniejszych przysmaków ustawionych na długim drewnianym stole, a wtedy Demetrio zapytał:
– Macie gości? – Gości? Dreszcz przeszedł mu po plecach, podczas gdy krople deszczu stawały się coraz bardziej uporczywe. Nie mogli porozmawiać w środku?
– Twój ojciec ma u siebie jakąś przyjaciółkę – upierał się Demetrio.
– To żadna przyjaciółka. Nie jest prawdziwą kobietą, to tylko kości – odpowiedział zdenerwowany Mauro. Przecież przed chwilą mu o tym mówił.
– Zapewniam cię, że widzę bardzo elegancką kobietę – rzekł Demetrio, spoglądając na drugi brzeg.
– Nosi piękny kapelusz. Właśnie w tym momencie kapelusz odleciał i odkrył prawdę o kościach. Demetrio zamrugał, przechylił głowę z otwartymi ze zdumienia ustami, a potem dodał:
– Bardzo ładna. Moim zdaniem prawdziwa piękność.
Mauro miał wrażenie, że coś wewnątrz niego pęka. Jeszcze przed sekundą uparcie trzymał się nadziei, że wszystko może się ułoży, że w taki czy inny sposób jego problemy się rozwiążą, ale teraz to uczucie go opuszczało, ulatywało jak słaby podmuch wiatru. Był świadomy (w rzeczywistości odkrył to w tamtym momencie), że Bóg nie tchnął swojej chwały po równo we wszystkie ludzkie stworzenia. Niektórym przypadło zdychać w milczeniu wśród powszechnej obojętności. Mauro podniósł się. Drżąc w mokrym ubraniu, czuł się bezsilny. Niebo w końcu się nad nim otwarło. Rozpadło się na tysiące kawałków, uwalniając strugi ulewnego, oślepiającego deszczu. Nic nie miało sensu. A jeśli nic nie miało sensu, to on też nie miał sensu.
Fragment opowiadania Z nagła powódź str. 80-86: