Fragment
Pewnego zimowego dnia 2013 roku rosyjskie miasto Czelabińsk oślepiła struga białego światła, która rozbłysła na niebie. Rozświetliła późny poranek i zakreśliwszy łuk nad horyzontem, zniknęła, zostawiając za sobą smugę dymu. Uczniowie Liceum nr 31 przyklejali nosy do szyb klasowych okien, by dojrzeć „to niesamowite światło”. Kilka minut później nastąpiła olbrzymia eksplozja. Solidne okna szkoły ledwie zadrżały, ale odłamki rozbitych szyb i ekranów telewizorów fruwały po całym mieście. Włączyły się autoalarmy, a dach huty cynku uległ częściowemu zawaleniu. Około tysiąca dwustu osób zostało ranionych gradem odłamków. Jakimś cudem nikt nie zginął.
Internet błyskawicznie zalały spektakularne nagrania z kamerek samochodowych. Urządzenia służą tutejszym do rejestrowania – zdecydowanie zbyt częstych w regionie –wypadków, dostarczając dowodów na poparcie wniosków ubezpieczeniowych. Tym razem kamery samochodowe sfilmowały efekt zbliżania się do ziemi meteorytu o średnicy blisko 20 metrów, który nadleciał niespodziewanie z prędkością mniej więcej 67 000 km/h, czyli około 19 m/s. Zaczął wybuchać na wysokości 45 km w okolicy Czelabińska, eksplodując z siłą około 500 kiloton trotylu, trzydzieści razy większą niż bomba zrzucona na Hiroszimę. W apogeum swej intensywności superbolid jasnością trzydzieści razy przewyższył Słońce. Według uczonych to był największy fragment kosmicznej skały, jaki dotarł do naszej planety od roku 1908, gdy inny meteoryt uderzył w Ziemię w rejonie rzeki Tunguzka na Syberii.
Deszcz odłamków skalnych zasypał okolice Czelabińska, a największy z nich wybił olbrzymi okrągły przerębel w skutej grubym lodem tafli jeziora Czebarkul, oddalonego o kilka godzin jazdy samochodem od stolicy obwodu. Obyło się bez huku – upadkowi towarzyszył jedynie świetlisty błysk. Wierni zgromadzeni w pobliskiej cerkwi kontynuowali nabożeństwo. Wędkarze, drzemiący na zamarzniętej tafli, zostali brutalnie wybici z błogiego odurzenia, jednak cokolwiek spadło do jeziora, błyskawicznie zniknęło w wodnej głębinie, pozostawiając po sobie tylko ziejącą dziurę.
Osiem miesięcy później z dna jeziora nurkowie wydobyli półtonowy kawał kosmicznej skały. Podczas wyciągania kamień rozkruszył się na trzy części. Największa z nich spoczywa teraz spokojnie pod kopułą z pleksi w regionalnym muzeum. W zestawieniu z barwnymi kamieniami wydobywanymi w Uralu: lśniącym zielonym malachitem czy czaroitem, mieniącym się odcieniami głębokiego fioletu, pozostałość meteorytu jest nijaką szaroburą grudą, z ubytkami w miejscach, gdzie przytopiona materia odszczepiła się podczas swej niezwykłej podróży.
Zarówno przesądni, jak i religijni mieszkańcy regionu doszukiwali się szczególnych znaczeń w tym niecodziennym wydarzeniu. Dowcipnisie sugerowali, że to palec boży w końcu dotknął mianowanego przez Władimira Putina gubernatora obwodu, od dawna podejrzewanego o korupcję. Nikt nie miał wątpliwości co do tego, że surowy przemysłowy region czelabiński, oddalony o prawie dwa tysiące kilometrów od Moskwy, znowu znalazł się w centrum zainteresowania – tym razem nie z winy człowieka. Okryty niechlubną sławą jednego z najbardziej zanieczyszczonych miejsc na świecie z powodu niegdyś utrzymywanej w sekrecie katastrofy jądrowej, spowity kłębami fabrycznych wyziewów, region Czelabińska przeżył wiele upokorzeń. W mieszkańcach tych powszechnie pogardzanych ziem osobliwe zjawisko wzbudziło respekt, a także swoiste poczucie dumy. Przez chwilę kwitł handel domniemanym „kosmicznym kamieniem”, a miejscowa fabryka czekolady wypuściła na rynek luksusową serię wyrobów pod nazwą Meteor.
Czelabińsk to miasto, którego losy zaczęłam bacznie śledzić w roku 1993 – dwa lata po rozpadzie Związku Radzieckiego, kiedy nowa niepodległa Rosja walczyła o przetrwanie. Przygotowywałam wówczas korespondencję z Moskwy dla amerykańskiego radia publicznego NPR, a wcześniej, pracując jako dziennikarka, odsłużyłam już wiele kontraktów w Związku Radzieckim i w Nowej Rosji. Jak powie każdy Rosjanin, Moskwa to nie Rosja, a w latach dziewięćdziesiątych było jasne, że przepaść pomiędzy najbogatszym i najpotężniejszym z miast a resztą kraju będzie się dalej pogłębiać. Moskwa to nie tylko stolica państwa i siedziba rządu. To także centrum finansowe, handlowe, kulturalne i rozrywkowe – słowem: Waszyngton, Nowy Jork, Chicago i Los Angeles w jednym. Jednak większość obywateli rosyjskich, włączając w to członków wielu różnorodnych grup etnicznych, żyje gdzie indziej. Rozproszeni na ogromnej przestrzeni, jednocześnie podziwiają moskiewską metropolię i darzą ją niechęcią. Postanowiłam, że znajdę miejsce położone z dala od stołecznej obwodnicy, gdzie mogłabym przyjrzeć się życiu obywateli nowej Rosji, którzy zdecydowali się własną drogą brnąć przez gruzowisko pozostałe po politycznym, etnicznym, społecznym i ekonomicznym trzęsieniu ziemi.
Kiedy podjęłam decyzję, że skupię się na jednym oddalonym od stolicy obszarze, brałam pod uwagę wiele miast i regionów, aż wreszcie postanowiłam zaufać losowi. Z braku rzutki wycelowałam zaostrzonym ołówkiem w wielką mapę Rosji zawieszoną w moim biurze. Ołówek wylądował blisko centrum, znacząc malutkim rozdarciem region, który – tak jak większość rosyjskich ziem – przez długi czas był niedostępny dla obcokrajowców, a ostatnio otworzył się na świat. Zobowiązana niewypowiedzianą przysięgą, że udam się w miejsce wskazane przez czubek ołówka, uznałam mój układ z obwodem czelabińskim i jego stolicą za przypieczętowany. Od tamtej pory regularnie jeździłam w tamte strony. Właściwie stały się one moim drugim domem.
Obwód czelabiński – obszar wielkości Austrii, zamieszkany przez zaledwie trzy miliony ludzi, rozciąga się na południowych skrawkach gór Ural. „Góry” zdają się w tym przypadku określeniem nieco mylącym – wytarte przez czas uralskie szczyty to dzisiaj właściwie niewiele więcej niż pasmo wzgórz oddzielające zachodnią „europejską” część Rosji od Syberii. Tubylcy, wiodący życie równie odległe od Moskwy co od Pacyfiku, są dumni, że mieszkają na obszarze, który nazywają „kręgosłupem Rosji”: bogatym w minerały i węgiel, pełnym lasów, pól uprawnych i jezior. Wierzą, że należycie wsparli ojczyznę w jej działaniach wojennych i pokojowych. Jednak olbrzymich kosztów tego wsparcia nie sposób oszacować, a region wciąż jeszcze nie okrzepł po spustoszeniach, jakie poczyniła w nim historia.
Ta historia wciąż się tworzy. Kiedy tysiące przedstawicieli moskiewskiej klasy średniej w latach 2010 i 2012 wyszło na ulice, by protestować przeciwko oszustwom wyborczym, korupcji i nadużyciom, reszta kraju zachowała względne milczenie. Korespondenci zagranicznych mediów, śledzący wydarzenia ze swoich moskiewskich placówek, nagłośnili stołeczne protesty, jednak zlekceważyli ogólną sytuację w kraju. Gdyby sugerować się tym, co podawały wówczas zachodnie media, można było wysnuć wniosek, że cała Rosja stanęła o krok od powstania.
Ignorancja zagranicznych mediów umocniła moją determinację do obserwacji i rejestrowania wydarzeń w regionie Czelabińska. Tak jak przeważająca część obszaru Rosji, obwód czelabiński to ziemia Putina, a dziś, kiedy piszę te słowa, wpływ prezydenta staje się tam coraz bardziej przemożny. Przyczyn tego jest wiele i są one zawiłe.
Większość Rosjan zachowała bolesne wspomnienia z czasów nazywanych tu „anarchią” lat dziewięćdziesiątych, kiedy to po upadku Związku Radzieckiego zapanowało bezprawie, a poziom życia stopniowo się obniżał. Spragnieni stabilizacji, poczucia dumy narodowej wierzą, że zawdzięczają je prezydentowi Putinowi. Marzą o kraju wartym ich miłości i podziwu. Wielu z nich niechęcią darzy Zachód, zarzucając mu hipokryzję i arogancję. Trudno znaleźć osobę, która potrafiłaby dostrzec alternatywę dla status quo – znacznie powszechniejszą postawą wobec rzeczywistości jest zgorzkniała bierność. Opozycja jest rozdrobniona, słaba i zastraszona.
Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, w roku 1993, Czelabińsk był przygnębiającym miejscem, zamieszkanym przez ludzi na przemian zdesperowanych, pełnych nadziei i zaniepokojonych w obliczu echa zmian zachodzących w Moskwie. Wcześniej, od końca lat trzydziestych ubiegłego wieku, cały region był zamknięty dla obcokrajowców z powodu znajdujących się na jego terenie tajnych obiektów wojskowych i przemysłowych. Teraz te należące do państwa i przez nie kontrolowane molochy, nierzadko zatrudniające dziesiątki tysięcy ludzi, znalazły się wśród instytucji najbardziej zagrożonych pojawieniem się gospodarki rynkowej. Nagle obwód Czelabiński stał się częścią świata. Pozbawione rządowych subwencji, bez odpowiednich struktur i zarządzania, by uchodzić za „konkurencyjne”, miejscowe fabryki wymagały gruntownej reorganizacji oraz inwestycji. Ze względu na panujący w kraju chaos i brak rodzimego kapitału konieczny był udział środków z Zachodu, co dla Rosjan stanowiło zupełną nowość. Karierę zaczęły robić obce do niedawna słowa, takie jak „zysk” i „bankructwo”. Cała gama nowych wyrażeń i towarzyszący im zestaw pojęć zawładnęły krajem, a Czelabińsk, tak jak większość Rosji, nie był na nie właściwie przygotowany.
Należałam do pierwszych osób z zagranicy przybyłych do Czelabińska, gdzie brak „akceptowalnych” warunków noclegowych wprawiał w zakłopotanie miejscowe władze. W mieście brakowało nawet hoteli Intouristu – państwowej agencji turystycznej – przybytków obskurnych i drogich niewspółmiernie w stosunku do niskiej jakości oferowanych usług, stworzonych z myślą o obcokrajowcach odwiedzających otwarte miasta Związku Radzieckiego. Jedyne działające w Czelabińsku hotele reprezentowały jeszcze nędzniejszy poziom, a ich goście musieli się zmagać z przerwami w dostawie wody i ciepła, więc lokalne władze nalegały, żebym zatrzymała się w dawnym pensjonacie Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Warunki, jakie tam zastałam, były ciut lepsze: wąskie pojedyncze łóżko, odchodząca od ścian tapeta, różowe nylonowe zasłonki, a do tego ten charakterystyczny zapach radzieckich środków dezynfekujących i dymu papierosowego – woń, którą wciąż jeszcze przesiąknięty był kraj.
Podczas gdy w Moskwie otwierano nowe restauracje i kasyna, w Czelabińsku trzeba było na nie jeszcze poczekać. Powstało za to kilka prywatnych klubów, obsługujących małe grupy zamożnych klientów. Miejsca te nie były w żaden sposób oznakowane, po prostu należało wiedzieć, gdzie się znajdują. Klientela, złożona głównie z mężczyzn w czarnych koszulach i czarnych krawatach, w towarzystwie zawsze milczących panienek, wyglądała jak żywcem wyjęta z kiepskiego filmu gangsterskiego. Bywalców tych przybytków nazywano „mafią” – słowa, które bardzo szybko się zadomowiło, zaczęto używać w odniesieniu do grup przestępczych, wymuszających haracze w zamian za „ochronę” sklepów, nowo powstałych prywatnych firm i tych państwowych przedsiębiorstw, które przetrwały przemiany. Szef lokalnego oddziału milicji przyznawał, że jego ludzie nie są w stanie sprostać grupom przestępczym, przewyższającym ich oddziały liczebnie, dają się wyprowadzać mafii w pole, a nawet wciągać do współpracy.
Niebo nad Czelabińskiem okazało się wolne od drażniącego dymu, przed którym mnie przestrzegano, ale czyste powietrze przynosiło zarówno ulgę, jak i zagrożenie. Oznaczało, że stanęła produkcja w stalowniach, zakładach chemicznych i fabrykach zbrojeniowych, od których zależał byt miejscowej ludności. Pracownicy nie otrzymywali pensji albo wypłacano im je w zupełnie niedorzecznych ekwiwalentach, takich jak choćby kryształowe wazony albo rury przemysłowe – towary uzyskiwane przez zakłady w wyniku wymiany barterowej. Do największych przedsiębiorstw należały fabryki sprzętu wojskowego, gdzie tysiące ludzi pracowały przy produkcji niskiej jakości kosztownego wyposażenia dla armii, która właśnie stanęła na skraju upadku. Kierownictwo fabryk rozgrabiało wszystko, co można było sprzedać, zazwyczaj dla własnej korzyści.
Górnicy, żyjący w warunkach skandalicznych nawet jak na sowieckie standardy, grozili strajkami. Szpitalom pokończyły się podstawowe środki medyczne, dlatego korzystały jedynie ze sporadycznego wsparcia z Zachodu. Kurczyły się również zapasy żywności, więc pod każdym fotelem, łóżkiem czy sofą składowano to, co udało się na własną rękę wyhodować, zabutelkować, wyżebrać albo uzyskać w wyniku wymiany lub kradzieży. PKB od roku 1991 do 1995 obniżyło się o 34 procent – to większy spadek niż ten, który dotknął gospodarkę Stanów Zjednoczonych w czasie Wielkiego Kryzysu, a zapaść najmocniej uderzyła w miasta takie jak Czelabińsk. Burmistrz obawiał się błyskawicznego wzrostu bezrobocia, rozruchów i kryzysu budżetowego, w wyniku których pozbawione dostaw energii miasto pogrążyłoby się w ciemnościach i zimnie. Niewiele brakowało, a spełniłyby się jego najgorsze sny. Zimą temperatury w regionie oscylują zwykle na poziomie −20° C, jednak niespotykanie ciepła zima roku 1993 doprowadziła do radykalnych cięć w rachunkach za ogrzewanie w mieście, przynosząc tak bardzo potrzebną wtedy ulgę. Fabrykom nakazano pozostawić większość pracowników na stanowiskach, nawet jeśli regularnie nie wypłacano im pensji.