Po zniknięciu w głębi oceanu szalupy ratunkowej odciętej z bakburty Mewa wyprostowała się i usiadła na stępce, jakby uginała się pod własnym ciężarem. Kapitan stał przy telegrafie maszynowym i rurze głosowej, przy oknie z wybitą szybą i patrzył na fale raz unoszące jednostkę, to znów miotające ją w doliny, a doświadczenie starego podpowiadało mu, że wysokość bałwanów to jakieś piętnaście, dwadzieścia metrów. Teraz najważniejsze było utrzymać kurs pod wiatr i pod prąd, bo Mewa nie dałaby rady płynąć z wiatrem z powodu czapy lodowcowej pokrywającej forkasztel, windy kotwiczne i okrężnice; fale uderzające od rufy zanurzyłyby dziób pod wodę, w głąb tych gigantycznych ścian wody. Z drugiej strony nie było czymś zwyczajnym trzymać stale ten sam kurs, bo tym sposobem wypływali dalej i dalej na coraz zimniejsze wody. Teraz jednak nie było sensu zaprzątać sobie tym głowy. Kapitan miał świadomość, że prędzej czy później będzie musiał wysłać ludzi z niebezpieczną misją zlikwidowania chociaż części oblodzenia forkasztelu, lecz na razie było to zbyt ryzykowne; będą musieli poczekać, aż pogoda nieco złagodnieje, bo forkasztel zalewały wielkie fale i nie było się tam czego chwycić, za to zrobiło się lodowisko. Liczył też, że turbina nie zacznie nawalać, to zdarzało się rzadko, a maszyna wyprodukowana w Anglii była wielka i solidna, tyle że teraz ją zajeżdżali, raz cała naprzód, to znów wolno, stop lub wstecz, a w takich okolicznościach coś może się zepsuć. Ludzie na zewnątrz kruszyli lód z nadbudówki, z dachu sterówki czy z mostka – słychać było uderzenia i oskrobywanie; tam na górze wszystko skuwał lód, także radar: nie obracał się, więc nie wiedzieli, czy w pobliżu znajdują się jakieś inne statki. Harpa całkiem przestała odpowiadać na wezwania, usłyszano sygnał mayday z dwóch czy trzech zagranicznych jednostek, ale nie było to dla nich całkiem jasne, bo radiostacja strasznie trzeszczała. Na niższym dachu, tuż za mostkiem, zwanym spardekiem, również znajdowali się ludzie; otrzymali rozkaz przywiązać się do jakiegoś elementu konstrukcyjnego statku. Tyle że kapitan nie czuł się komfortowo, mając świadomość, że na zewnątrz przebywają ludzie, bo dla każdego dowodzącego statkiem ewentualny wypadek podwładnego to koszmar; wyjątkowo przyjemnie słuchało się starych dowódców, którzy całe życie spędzili na mostku, długie dziesięciolecia, opowiadających o tym, że żaden z ich podwładnych nie stracił nawet palca. Teraz jednak co innego zaprzątało mu głowę, bo oto do statku zbliżała się ogromna fala, lekko od strony bakburty, rozmiarem przypominająca niedawno wybudowany gmach redakcji gazety „Morgunbladid”. Zdążył tylko krzyknąć do ludzi zbijających lód ze spardeku: – Fala! (…).