Aleje obsadzone wiśniami—
Co roku w okolicach dziesiątego kwietnia park wypełnia gwar uczestników hanami[1].
Kiedy drzewa kwitną, nie trzeba myśleć o szukaniu pożywienia.
Wystarczy jeść to, co zostawili ludzie, i pić, czego nie dopili, a płacht, na których siedzieli, można użyć do odnowienia pomarszczonych, przeciekających dachów i ścian szałasów.
Dziś poniedziałek, zoo zamknięte—
Nigdy nie zabrałem córki ani syna do zoo w Ueno.
Kiedy przyjechałem na zarobek do Tokio, był koniec sześćdziesiątego czwartego, Yōko miała pięć lat, a Kōichi dopiero trzy.
Pandy pojawiły się w Ueno dziewięć lat później. Oboje byli już wtedy w gimnazjum, wyrośli z chodzenia do zoo.
Nie tylko tam ich nie zabrałem. Nie byliśmy w wesołym miasteczku, nad morzem ani w górach, nie jeździłem na rozpoczęcia roku w nowych szkołach ani na uroczyste zakończenia, na dni otwarte dla rodziców, na szkolne zawody sportowe. Ani razu—
Do Yasawy, gdzie czekali na mnie rodzice, rodzeństwo, żona i dzieci, wracałem tylko dwa razy do roku, na Obon i Nowy Rok.
Jedyny raz, w roku, gdy udało mi się wrócić na Obon kilka dni wcześniej niż zwykle, zabrałem dzieci i pojechaliśmy do Haramachi, bo akurat odbywało się tam matsuri[2] czy inna okazja.
Wsiedliśmy do pociągu linii Jōban na stacji Kashima, żeby wysiąść na następnej — był środek lata, upał, czułem się jakiś śpiący. Zarówno mój umysł, jak i ciało ogarniały potężne fale senności, rozentuzjazmowane głosy Yōko i Kōichiego i moje pozbawione energii odpowiedzi były niewyraźne, jakby przytłumione, pociąg przecinał krajobraz złożony wyłącznie z nieba, gór i pól, minął tunel, przyspieszył. Stałem ze zwieszoną głową, przysypiając przez te kilka minut, wdychając słodko-kwaśny zapach potu dzieci, które przywierały czołami i ustami do niebiesko-zielonego okna, ich dłonie rozpostarte na nim jak jaszczurki.
Kiedy wysiedliśmy na stacji Haranomachi, pracownik przy bramkach biletowych poinformował nas, że na Hibarigaharze za odpowiednią opłatą można się przelecieć helikopterem, więc ruszyłem ulicą Hamakaidō, trzymając dzieci za ręce, Yōko podałem prawą, a Kōichiemu lewą.
Kōichi nie był do mnie przywiązany, w końcu tak rzadko bywałem w domu, nigdy mnie o nic nie prosił ani nie wymagał ode mnie, żebym go rozpieszczał, ale wtedy mocno ścisnął moją dłoń i powiedział:
– Tatusiu, też chcę polecieć!
Do dziś pamiętam jego minę. Raz za razem to otwierał usta, żeby wymówić te trudne do wypowiedzenia słowa, to je zamykał, onieśmielony, na koniec zrobił się cały czerwony, jakby ze złości — ale nie miałem pieniędzy. Przelot kosztował wtedy około trzech tysięcy jenów, w przeliczeniu na dzisiejsze ponad trzydzieści tysięcy… Fortuna…
Zamiast tego kupiłem im po lodzie z nadzieniem ze słodkiej fasoli od Matsunagi, które wtedy kosztowały piętnaście jenów. Yōko szybko odzyskała dobry humor, ale Kōichi odwrócił się do mnie plecami i wybuchnął płaczem, ramiona trzęsły mu się od szlochu. Patrzył, jak chłopcy z bogatych domów odlatują helikopterem, pięściami wycierając łzy z oczu.
Tamtego dnia niebo przypominało płachtę błękitnego materiału. Chciałem wykupić synowi ten przelot, ale nie miałem pieniędzy, nie mogłem tego dla niego zrobić — został we mnie żal. Tamtego dnia dziesięć lat później ten żal wbił się w moje serce jak strzała i tkwi w nim do dzisiaj, nigdy nie zniknie—
Ani czerwone jak skaleczenia znaki napisu „Park zoologiczny Ueno ZOO”, ani szyld „Dziecięcy park rozrywki”, ani palce krasnali w czerwonych, zielonych i żółtych strojach, siedzących na słupkach, z wyciągniętymi ku górze rękami — nic się nie porusza.
Drżę jak trzcina i chcę opowiedzieć, co tylko mogę, ale nie wiem jak, szukam wyjścia, właśnie je chcę zobaczyć, ale ciemność nie zapada, a światło się nie przebija… Nadszedł koniec, ale nic się nie kończy… Nieustający niepokój… smutek… samotność—
Wiatr ze świstem przemknął między drzewami, krople wody spadają wśród szelestu liści, ale deszcz już chyba ustał.
[1] Hanami – dosł. „oglądanie kwiatów”; spotkania pod kwitnącymi wiśniami, często z alkoholem.
[2] Matsuri – określenie święta w rodzimej japońskiej religii shinto; najczęściej takim świętom towarzyszą procesje, na terenie świątyń lub w ich okolicy otwierane są stragany z jedzeniem, urządza się różne atrakcje.