Druga połowa lutego była niezwykle mroźna. Temperatura spadła znacznie poniżej zera; szalały gwałtowne zawieje. Wyjące wichry obłamywały zamarznięte konary drzew i zrywały dachy. Nawet tak sroga zima nie byłaby nam jednak straszna, gdyby nie głód. Głód i chłód, brak żywności i opału oraz nadziei na ich zdobycie wydawały się horrorem przekraczającym wszelkie wyobrażenia. Nasza wieś została całkowicie odcięta od świata. Drogi i ścieżki zniknęły pod wysokimi zaspami. Wiatr nawiewał tyle ciężkiego śniegu, że czasami trudno było otworzyć drzwi wejściowe. Zresztą ludzie i tak nie mieli ochoty wychodzić z domu; nie było dokąd iść. Śnieg przysypał naszą wieś, a jej mieszkańcy powoli umierali z głodu zamknięci w swoich chatach.
My także siedzieliśmy zamknięci w domu. Próbowaliśmy bezskutecznie oszukiwać uczucie głodu, czytając i opowiadając sobie różne historie. Często się modliliśmy. Matka padała na kolana przed ikonami, a my klękaliśmy obok niej i powtarzaliśmy za nią słowa modlitwy. Czuliśmy się wtedy bezpieczniej, wierząc, że nasze modły zostaną wysłuchane przez Boga, który już niebawem nam pomoże. Słyszałem często, jak matka zwraca się do ikon: „O Boże Wszechmogący, zesłałeś na nas swój gniew i swoją karę w czasie, kiedy pastwi się nad nami także Szatan. Dlaczego tak się z nami obchodzisz, Wielki Boże? Bądź nam miłościw i pomóż nam znosić ciosy Szatana”. Potem, jakby dręczona wyrzutami sumienia z powodu wymówek kierowanych pod adresem Boga, odmawiała długą modlitwę błagalną. Mój brat Mykoła miał swoją własną modlitwę. On także pytał, dlaczego Bóg zsyła tę straszną udrękę na lud, który tak żarliwie w Niego wierzy.
Kończąc swój pacierz, zawsze prosił Boga, żeby zesłał nam chleb. Czas upływał nam więc na modlitwach, snuciu marzeń i czekaniu na cud. Zawieje śnieżne szalały nieprzerwanie przez wiele dni i nocy; wydawało się, że już nigdy się nie skończą. Ale pewnego ranka wiatr ucichł. Słabe promienie słońca próbowały przebić się przez szyby pokryte grubą warstwą szronu. Obaj z Mykołą postanowiliśmy wyjść na dwór, lecz nie mogliśmy otworzyć drzwi. W końcu, po wielu próbach, udało nam się odepchnąć śnieg na bok. Poranek okazał się przepiękny – śnieg błyszczał w promieniach słońca, niebo było błękitne, a powietrze czyste i rześkie. W całej wsi, przysypanej grubą warstwą gładkiego śniegu, panowała niezmącona cisza. Jedyne oznaki życia stanowiły cienkie strużki dymu ulatujące w niebo z kilku kominów. Z większości kominów w naszym sąsiedztwie nie wydobywał się jednak dym. Czyżby mieszkańcy nie rozpalali ognia? Jak mogli przeżyć – zastanawialiśmy się – nie ogrzewając swoich domów przy temperaturach poniżej zera?
Aby się o tym przekonać, pobiegliśmy najpierw do chaty Dmytra. Dmytro został wywieziony do stolicy powiatu i już nie wrócił do domu. Jego młoda żona Sołomija została sama z ich córeczką. Chodziła do pracy w spółdzielni rolniczej, zabierając dziecko ze sobą. Jako żona skazańca uważana była także za „wroga ludu”, a jej dziecko nie zostało przyjęte do żłobka. Później Sołomiję wyrzucono z kołhospu, co zmusiło ją do poszukiwania pracy w mieście. Było to jednak niemożliwe, ponieważ nie mogła okazać zaświadczenia o zwolnieniu ze spółdzielni. Błędne koło się zamknęło. Wpadła w zastawioną przez komunistów śmiertelną pułapkę. Musiała wrócić na wieś.
Kiedy nadeszła zima, Sołomija chodziła od domu do domu, prosząc o pracę w zamian za kawałek chleba. Była zbyt dumna, aby żebrać. Ludzie współczuli jej i pomagali, jak tylko mogli. Kiedy jednak sytuacja uległa pogorszeniu i głodujący mieszkańcy nie zdołali już jej wspomagać, przestała krążyć po wsi.
Drzwi chaty Sołomiji były otwarte, ale wejście blokowała wysoka zaspa, przez którą musieliśmy się przekopać. Kiedy weszliśmy w końcu do głównej izby, naszym oczom ukazał się przygnębiający widok: Sołomija wisiała pod sufitem na środku pokoju. Ubrana była w ukraiński strój ludowy, a jej szyję zdobił duży krzyż. Widać było, że przygotowała się starannie do samobójstwa. Jej długie włosy były gładko uczesane i splecione w warkocze.