A czemuż to, zapytasz, ruszacie, maminsynki, w tę ogromną zamieć i śnieżycę w zaspach brodzić jako duchy jakie zmarłych na tej śnieżnej pustyni i dokąd to wasze durne łby zmierzają? Znam ci ja takich jak ty. Tobie łatwo powiedzieć, bo z góry patrzasz na rzeczy, jak jaki bożek grecki. To teraz ja cię zapytam, jak mamy dotrzeć na umówione spotkanie z Dimityrem Obsztim2, na początku marca, jeśli nie ruszymy teraz? A tej sprawy odpuścić nie można. Ponieważ jest to sprawa narodowa, Czynu i Rewolucji! A jakże, w kwietniu, a czasem i końcem marca, tureckie skarbce przez Bałkan ruszają, do Carogrodu jadą. A my, z towarzyszami i zaprawionym rewolucjonerem Dimityrem Obsztim, z radością na nich czekamy w gęsto zalesionych bałkańskich przełęczach i, hej – już tu do mnie! Coby się na kwiecień przygotować, już w marcu się spotkać musimy, rozeznać – kto z nami, kogo brakuje, kto brat, a kto swat, przyszykować to i tamto, a potem – trzymaj się junackie serce! A jak już kwiecień przyjdzie, to potem całe lato Turcy skarby przez przełęcze Starej Płaniny wożą. Większejś głupoty nie widział! No, ale którędy mają jechać? Saraceny w swej azjackiej złości czasem za nami pościg puszczą. Ale czy złapiesz to tak wyrobionego junaka? W dodatku w jego staropłanińskim dumnym, zacienionym siedlisku! W miłym lesie złapiesz ty za fujarkę starego popa i na niej zagrasz. Stara Płanina od zawsze była przyjaznym schronieniem dla junaków, bułgarskich hajduków, którzy ci się tam zbierali i na Saracenach okrutnie mścili – tego zaciukali, tego okradli, pokrótce – psia ich mać. Ale jeszcze oni odpowiedniej drogi nie podjęli, uczucia narodowe się jeszcze w tamtych junakach na dobre nie obudziły i jeno dla osobistej zemsty działali, a nie dla jakiegoś Czynu. No i był to błąd, teraz się go naprawi. Ciężko Saracenom! Taka dola, tyle im powiem.
My te monety ze skarbów zabieramy i na Rewolucję przeznaczamy, a co nieco na własne potrzeby ostawiamy, na wikt swój i koszta (wyżywienie) tej zimy, i inne temu podobne. W tym roku i Asencza ze sobą prowadzę, to jego pierwszy raz, nieszczęśnika. Ojciec na mnie krzywo spoziera i mówi: „Siedź tu, mówi, z nami pracuj, gdzie, mówi, się będziesz z tymi naganiaczami szlajał”, trochę się wścieka. Ale ja nie będę serdaków szyć, dla Turków pracować! Jam się Czynowi poświęcił i Rewolucji!
Tak więc oto do Dimityra żeśmy wyruszyli, coby się z nim spotkać na tajnym klasztornym spotkaniu, o którym tu mówić nie mogę, bo jest ci w największej tajemnicy trzymane. A potem się już za Czyn zabieramy.
A oto i Asenczo się na końcu ulicy pojawia. Jedzie furą z jednym koniem. Ubrany w grubą opończę, ale zamiast kaptura na głowie ma czapę z lisiego futra, z której trzy całe lisie ogony zwisają, jak u jakiego janczara, oni takie czapy noszą. Asenczo jest całkiem drobniutki i w tej opończy i lisiej czapie twarz jego wyziera jak myszka z dziury albo wiewiórka spomiędzy liści. Cały się bidak z zimna zwinął, to na jeszcze drobniejszego wygląda, pewno razem z tą swoją opończą był zmarzł jako skowyr (kundel) bezdomny, zanim tu dojechał. A jak mnie zobaczył, rękę podniósł w pozdrowieniu i woła:
– Hej ho, bracie Giczo… – i coś jeszcze zawołał, alem przez zawieruchę dosłyszeć nie mógł.
Hejże, powiedziałem sobie, bracie, Czyn się zaczął! I łyknąłem z butelki, i ruszyłem dziarskim męskim krokiem, jak trza, coby Asencza powitać. Bóg z nami!
Podaliśmy sobie z Asenczem ręce, poklepali, to tamto, a potem zapakowałem swój bagaż na wóz. Ten wszystek pokryty śniegiem, co do środka napadał i Asenczowe torby przykrył, obok to których ledwie co łopatę do odgarniania śniegu widać.
– Jak dotąd szło, ha, Asenczo? – zawołuję.
– Och – powiada – daj pokój! Cała droga w zaspach, zanim minął ja szczyt Widy, dusza ze mnie wyszła, przy Żelaznej Bramie śnieg po pas, nawaliło okrutnie na zakrętach, fura aż po boki skrzyni zasypana, schodził ja odśnieżać i koniu pomagać. Dobrze, że łopatę wziął, inaczej by nie przejechał.
I kiedy o koniu wspomniał, dopiero bardziej żem ci na niego uwagę zwrócił. Rany, wcale mi się nie podoba! Toż to jak suszone mięso wygląda.
– Asenczo – powiedziałem – a gdzieżeś ty taką chudą szkapę znalazł?
– Kupił od Cyganów – powiada. – Ale co, w porządku zwierzę! Troszku starszawe, ale moich pieniędzy na tyle starczyło. I nie zwracaj uwagi, że na takiego nikłego wygląda. Mocny to koń! Silny!
Ej, po sprawie, o co się tu spierać – człek musi do przodu patrzać. Dlategom zapytał, jak się ten koń zowie.
– Słuchaj, ja się tego nie dowiedział! – powiada Asenczo. – Oni w jednym miejscu trzymają ogrodzony tabun koni, co to je sprzedają, a na każdego wołają Kolio. „Popatrz na tego Kolia, popatrz na tamtego”. A jak kobyła – Mara. Dopiero jak go weźniesz, pytają tego, co się nim zajmował, jak się koń nazywa, i ci mówią. Ale ja tego nie doczekał, pośpieszył się i odjechał. Później ja zrozumiał, że nie wie, jak się dobytek nazywa, ale nie chciał się zawracać. Toć to jak żeś raz przez Cyganów przeszedł i cię nie okradli, to drugi raz już nie próbuj!
– To jak my go teraz nazwiemy? – zapytałem i popatrzałem na konia tak jakoś nieufnie. I on na mnie patrza, ale zupełnie spokojnie, swoimi czarnymi ślipiami, i ani drgnie, a z pyska mu para bucha, bucha.
– No ja to myślę, bracie, że skoro my się zabrali za taką robotę jak ta nasza, to go nazwijmy – tu widzę, jak się Asenczo zawahał, nie wie, czy powiedzieć to, co myśli, czy dla siebie zachować – nazwijmy go Dziadek Iwan.
Jam się sprzeciwił, bo nie może taka chabeta takiego dumnego imienia nosić. Wtedy Asenczo zaproponował, coby go Francuzem nazwać – bo to też rewolucyjne imię, z wyzwoleniem i buntem związane. To jam już całkiem jako niemożliwe odrzucił, a nawet nieco bluźnierstwem pachnące, jak by nie było! Tak że na koniec do Dziadka Iwana wrócili.…