Język umiera wtedy, kiedy ludzie przestają nim mówić.
Głęboko w lesie deszczowym w Papui-Nowej Gwinei jest maleńka wioska Gapun, w której mieszka dwieście osób. Tylko czterdzieści pięć z nich mówi rdzennym językiem tayap i z roku na rok jest ich coraz mniej. Antropolog kulturowy Don Kulick postanawia udokumentować proces wymierania tego języka. Zafascynowany światem gapuńczyków, na przestrzeni trzydziestu lat powraca do wioski kilkakrotnie, a jego życie splata się z życiem mieszkańców.
Owocem tych spotkań jest pełna humoru opowieść o ludziach, ich problemach, radościach i smutkach. Autor niczym lokalny przewodnik oprowadza nas po wiosce, pokazując, jak to jest być częścią mikrospołeczności i mieszkać w niedostępnym miejscu, wyciętym niczym szczelina w samym środku tropikalnego lasu deszczowego. Książka Kulicka to otwierające oczy spojrzenie na wpływ zachodniej kultury na najdalsze zakątki naszego globu.
Pasjonująca, niezmiernie wnikliwa, a przy tym bardzo zabawna książka Śmierć w lesie deszczowym wprowadza czytelników w świat, który w obliczu potężnych zmian wciąż trwa, o krok od całkowitego zaniku.
„Ta książka jest prawdopodobnie najdoskonalszą i najbardziej wnikliwą relacją z terenowych badań i odkryć etnograficznych w literaturze antropologicznej”.
The Wall Street Journal
„Jeśli pragniesz doświadczyć kultury całkowicie odmiennej od własnej bez konieczności ruszenia się z fotela (nie wspominając o kosztach podróży), to ta książka stanowi doskonały wybór”.
The Washington Post
„Niezwykły wyczyn – porywająca opowieść nie tyle o antropologu, ile o pewnym plemieniu, dla którego życie jest zawsze tu i teraz”.
Marilyn Strathern, autorka książki Before and After Gender
„Głęboko ludzka opowieść o pozornie egzotycznym, obcym miejscu, które w istocie nie jest wcale takie obce. Kulick bywa zabawny, liryczny, melancholijny, a przy tym zawsze spostrzegawczy i empatyczny”.
Carl Hoffman, autor książki The Last Wild Men of Borneo
Don Kulick – antropolog kulturowy pracujący na Uniwersytecie w Uppsali. Kieruje programem badawczym Engaging Vulnerability (Wyjść naprzeciw słabszym). Prowadził szeroko zakrojone antropologiczne badania terenowe w Papui-Nowej Gwinei, Brazylii i Skandynawii. Otrzymał liczne granty i tytuły honorowe, w tym Stypendium NEH oraz Stypendium Guggenheima. Autor i redaktor kilkunastu książek poświęconych między innymi antropologii tłuszczu i życiu transpłciowych prostytutek.
Fragment książki
Skierował mnie do tej wioski australijski językoznawca Don Laycock. Laycock, wylewny, ostro popijający i z nieszczególnym zamiłowaniem do higieny, przemierzył na początku lat siedemdziesiątych cały obszar nad dolnym Sepikiem na północy Papui-Nowej Gwinei, przemieszczając się czółnem wydrążonym z pnia. Zbierał spisy słów od ludzi władających różnymi językami, jakimi się mówi w tych rejonach, chcąc sporządzić ich mapę i podjąć próbę ich klasyfikacji.
Od dwóch ludzi spotkanych w pewnej wsi u ujścia potężnej rzeki Sepik Laycock dowiedział się, że w głębi lasu deszczowego leży samotna wioska, w której niewielka grupa mieszkańców posługuje się językiem najwyraźniej niespokrewnionym z żadnym innym. Wioska ta zwie się Gapun. Sam Laycock nigdy nie dotarł do Gapunu, zbyt trudno było się tam dostać. Przed moją wyprawą wieś odwiedziło jedynie około dziesięciu białych – w latach trzydziestych i po drugiej wojnie światowej zawędrowało tam kilku australijskich oficerów patrolowych oraz małżeństwo niemieckich misjonarzy. Wszyscy oni podkreślali, jak trudno było tam trafić, i mało kto z nich wybrał się tam po raz drugi. Wśród reszty białych, którzy zdołali przedrzeć się do Gapunu, znalazło się kilku katolickich księży – też zawitali tam tylko po jednym razie, poczynając od końca lat czterdziestych. Zazwyczaj zaraz po przybyciu do wioski prędko odprawiali mszę, chrzcili kilkoro niemowląt i odchodzili, by nie wrócić już więcej. Tylko pewna niezmordowana zakonnica z katolickiej misji w Marienbergu – odległej o osiem godzin żeglugi czółnem – wytrwale powracała, na przestrzeni dekad przybywała do wsi raz, dwa razy do roku na oględziny medyczne. Pozostawała na noc, rozstawiała małą lecznicę, w ramach której wydzielała tabletki chlorochiny na malarię, wyduszała wrzody oraz robiła zastrzyki z antybiotyków każ- demu, kto zdawał się ich potrzebować.
Gdy po drodze do Papui-Nowej Gwinei odwiedziłem Australijski Uniwersytet Narodowy w Canberrze i zapukałem do gabinetu pro- fesora Laycocka, aby się poradzić, dokąd się udać w ramach moich badań doktoranckich nad śmiercią języka, zaproponował Gapun. Stwierdził, że nic nie wie o tej wsi ani o tym, co się tam dzieje, za- pamiętał jednak, jak mówiono o tamtejszym hermetycznym języku.
– Jest tak niewielki, że coś musi się z nim dziać – argumentował. – Może więc jedź tam i ustal, co to takiego.
Poszedłem za jego radą i tak oto trafiłem do Gapunu. Za pierwszym razem, w 1985 roku, zostałem tam miesiąc, chcąc sprawdzić, czy dam radę zostać dłużej.
Gapuńscy wieśniacy rzecz jasna zachodzili w głowę, czemu pewnego popołudnia zjawił się znikąd dziwny biały człowiek i łamanym tok pisin – językiem, na który przechodzą mieszkańcy tej wsi – oznajmił, że chce wśród nich zamieszkać i napisać książkę o ich mowie. Jedynymi książkami, jakie kiedykolwiek widzieli na oczy, były Biblia oraz notatniki australijskich oficerów patrolowych, którzy przybywali tu przed uzyskaniem niepodległości przez Papuę-Nową Gwineę w 1975 roku. Jeden z wieśniaków słyszał opowieść o tajemniczych przedmiotach zwanych comic books [ang. komiksy]. Wszystkie te książki w przekonaniu mieszkańców wsi musiały mieć w sobie magiczne moce, pozwalające zdobywać pieniądze, samoloty, silniki zaburtowe i inne towary, które mają biali ludzie, lecz nie mają ich Papuasi z Nowej Gwinei, tacy jak oni.
To, że nagle ukazał im się biały człowiek i zaczął mówić o książce, zaintrygowało ich, brzmiało obiecująco. Tylko dlaczego zjawiłem się akurat u nich? Dlaczego przybyłem do Gapunu, a nie do jakiejś innej wsi?
Wieśniacy roztrząsali między sobą tę kwestię i szybko doszli do konkluzji. Podzielili się nią ze mną po kilku tygodniach mojego pobytu, ujawniając prawdziwy powód mojego przybycia. Jestem mianowicie zmarłym mieszkańcem tej wsi, który powrócił do Gapunu, aby powieść ich „drogą” ku zmianie – zakomunikowali.
Chwila, w której postanowili podzielić się ze mną tą informacją, była daleka od ideału – noc i sam środek wielkiej burzy z piorunami. Deszcz walił w strzechę nad chatą, w której siedziałem wraz z trudną do określenia liczbą osób. Jedynym źródłem światła był pomarańczowy żar w papierosach ręcznie zwijanych z gazet, które palili wszyscy we wsi, rozbłyskiwał tu i tam w ciemnościach niczym po- zbawione ciała oczy. Od czasu do czasu uderzał piorun, na moment zamrażając wszystkich w bezkrwistą, niebieskawą płaskorzeźbę. Ta sceneria działała mi na nerwy, przywodziła na myśl zakończenie jednego z tych tandetnych makabrycznych horrorów, jakich się naoglądałem jako nastolatek.
I oto teraz, podczas takiej właśnie sceny, w filmie zawsze wieńczonej przez przeszywający krzyk, tkwiłem w samym środku gęstwiny lasu deszczowego, w samym środku nocy, bez możliwości ucieczki, wśród ludzi, których przodkowie odcinali innym głowy jako trofea, i na dodatek słysząc wypowiadane z pełną świadomością słowa, że nie żyję.
Z trudem tłumiłem w sobie przeraźliwy wrzask.
Choć jednak powiedziano mi, że jestem duchem, i pomimo wszystkiego, co wiązało się z tą wsią – wszechobecne błoto, chmary komarów (wieśniacy rozróżniali ich osiem gatunków), zaświerzbione psy bez sierści, o niebieskawej skórze, które nieraz obserwowałem, jak kąpią się w płytkich sadzawkach, skąd mieszkańcy czerpią wodę do picia i gotowania, tudzież miejscowa żywność, złożona prawie wyłącznie z kleistego krochmalu, po przygotowaniu na ulubiony tutaj sposób przyjmującego różową barwę oraz konsystencję gęstego śluzu – po upływie miesiąca postanowiłem, że jednak powrócę do Gapunu.
Sytuacja lingwistyczna była dokładnie tak intrygująca, jak to przedstawił Don Laycock. Jak zdążyłem zauważyć, wydawało się, że żadne z dzieci poniżej dziesiątego roku życia nie włada tubylczym językiem tayap. Wyglądało na to, że wszyscy go rozumieją, jednak żadne dziecko się nim nie posługuje. Mówiły językiem urzędowym, tok pisin. Zrozumiałem, że to kluczowy moment, niepodobny do niczego, co opisywali dotąd badacze studiujący śmierć języka. W tamtych badaniach skupiano się raczej na ostatnich użytkownikach umierającego języka, analizowano języki w ich końcowych stadiach, dokumentowano je na chwilę przed tym, nim wyzionęły ducha i znikły na zawsze. W Gapunie miałem okazję przyjrzeć się początkowi takiej zmiany. Wieśniacy wychowywali właśnie pierwsze pokolenie dzieci, które z jakiejś przyczyny – po raz pierwszy w historii tego języka – nagle przestały uczyć się tayapskiego jako mowy ojczystej. Jeszcze bardziej zdumiewało mnie wyjaśnienie tego nagłego przesilenia proponowane przez mieszkańców wioski. Kiedy ich spytałem, dlaczego ich dzieci nie mówią po tayapsku, matki i ojcowie zgodnie upierali się przy tym, że chcieliby, aby ich potomkowie mówili tym językiem, i że wychowują swoje pociechy dokładnie tak, jak ich rodzice wychowywali ich samych. Tym jednak, co się zmieniło – twierdzili ci rodzice – są same dzieci. Nie chcą już uczyć się tayapu. Zanadto pozjadały rozumy – mówili dorośli, mając na myśli zbytnią krnąbrność i upór, które nie pozwalają im mówić tym językiem. Tak oto zwerbalizowała się pewna tajemnica: Przypadek zarozumiałych niemowląt.
Postanowiłem powrócić do Gapunu również dlatego, że polubiłem tę ponad setkę ludzi, którzy tam mieszkali – okazali się gościnni, intrygujący i zabawni. W chwilach, gdy nie straszyli mnie mówieniem o tym, że nie żyję, potrafili mnie rozśmieszyć.
Poza tym nie ulegało wątpliwości, że wieśniacy chcą mojego powrotu. Pod koniec mojego pierwszego, miesięcznego pobytu obiecali, że zbudują mi dom, w którym – jak zapewniali – będę mógł trzymać swoje rzeczy, nie martwiąc się ich znikaniem w dłoniach bezmyślnych dzieci bądź chciwych gości. I tuż przed moim wyjazdem starzy, mądrzy mężczyźni – nazywani „dużymi ludźmi” (ol bikman w tok pisin, mundżenum suman po tayapsku) – przyodziali mnie w pióra i kły dzika, po czym polecili mi wypić zaklętą wodę, którą nalali na liść taro. Ta magiczna woda – tłumaczyli – rozwiąże mi język i sprawi, że będę mówić po tayapsku, którego nie mogłem opanować poprzednim razem z powodu zbyt wczesnego zgonu.
Przy okazji mężczyźni oznajmili, że mają zamiar nadać mi imię w tayapie. Nie takie, jakie miałem w poprzednim wcieleniu, kiedy to zwano mnie Kundżi, a zmarłem w wieku ledwie kilku miesięcy. Nowe imię, którym postanowili obdarzyć mnie po reinkarnacji duzi ludzie, było imieniem dostojnym, należało do jednego z przodków – założycieli wioski.
Brzmiało ono Saraki. Spodobało mi się. Falisty początek, prze- rwany nagłym zwarciem krtaniowym, które ześlizguje się po zboczu przechylającej się, podekscytowanej samogłoski – kojarzyło mi się to z czymś, co mógłby sobie wymarzyć J.R.R. Tolkien dla jakiegoś nie całkiem poczciwego elfa.
Następnego roku udałem się więc z powrotem do Gapunu. Spędziłem tam piętnaście miesięcy, mieszkając w ogromnej, wygodnej chacie na palach, którą postawili dla mnie wieśniacy. Skończyłem pracę doktorską oraz napisałem książkę o tym, co odkryłem na te- mat tayapu i dlaczego język ten umiera.
Od tamtej pory powracałem do Gapunu pięciokrotnie i łącznie spędziłem tam prawie trzy lata.
Wieśniacy zawsze uważali mnie za ducha. Byłem duchem dość bezużytecznym i krnąbrnym, ponieważ pomimo wszystkich moich przyjazdów i odjazdów nigdy nie wyjawiłem tajników drogi do zmiany, choć wieśniacy byli pewni, iż je znam. Nie przeszkadzało im to jednak uważnie obserwować mojego zachowania i rozważać moich słów, w nadziei, że pewnego dnia noga mi się powinie i wyjdzie szydło z worka. Wierzą w to, że gdy już znajdą tę „drogę”, do której mam dostęp – bądź gdy umrą, bez względu na to, co nastąpi wcześniej – ich czarna skóra otworzy się niczym skorupa kraba, a oni wyjdą z niej na zewnątrz delikatni, biali, bogaci. Ponieważ wraz z białą skórą przychodzi dostęp do wszystkich pieniędzy i wszystkich dóbr, które mają ludzie biali.