Wracam do domu tuż po północy. Dziecko jest u swojej matki, przyjaciółka wyjechała, jestem sam w mieszkaniu. W lodówce znajduję napoczęty słoik musu jabłkowego i biorę się do jedzenia, przy okazji zerkam do gazety, która została na stole w kuchni, czytam coś na temat komarów, o tym, dlaczego podczas deszczu nie zabijają ich spadające krople. Nim zdołałem zrozumieć dokładnie, jak komarom udaje się przeżyć, czuję drapanie w gardle. Czyżbym się zakrztusił? Musem jabłkowym?
Wstaję, idę do łazienki, patrzę w lustro i nie widzę nic szczególnego, wszystko jak zwykle, może jestem ciut blady. Ale skoro już jestem w łazience, chcę od razu umyć zęby, i tak wkrótce pójdę się położyć – i w tej samej chwili czuję, że zaraz będę wymiotował. Odwracam się, nachylam nad wanną, a tu jak nie chluśnie. Kiedy otwieram oczy, jestem zdziwiony widokiem mnóstwa krwi, która powoli ścieka w stronę odpływu wanny.
Wiem, co to znaczy, B., mój lekarz, u którego leczę się od dwunastego roku życia, wystarczająco często mnie ostrzegał, już od lat. Wiem, że pękły mi żylaki przełyku, wiem, że teraz krwawię do wewnątrz i nie wolno mi zemdleć, muszę wezwać pogotowie. Mimo to rozważam, namyślam się bardzo powoli, czy by nie pojechać do szpitala taksówką, decyduję się jednak na pogotowie. Widzę w lustrze, że zrobiłem się jeszcze bledszy, idę więc szukać telefonu i znajduję go na biurku w gabinecie. W samej rzeczy udaje mi się wybrać niewłaściwy numer alarmowy, dzwonię pod jeden-jeden-zero i słyszę głos: żeby wezwać karetkę, powinien pan zadzwonić pod jeden-jeden-dwa. Odkładam słuchawkę i zastanawiam się, czy to nie był znak. Może lepiej, żebym został w domu? Może to przesada dzwonić po karetkę? Czekam minutę z telefonem w ręku, po czym mówię sobie, że jednak lepiej byłoby się tu nie wykrwawić, przecież w przyszłym tygodniu wróci dziecko, trwają jeszcze ferie wielkanocne. Wybieram więc, to całkiem proste, klawisze znajdują się obok siebie, jeden-jeden-dwa. Zgłasza się jakiś głos, tym razem milszy, i mówi, żebym otworzył drzwi do mieszkania i zostawił je otwarte – decyduję się jednak włożyć z powrotem buty i płaszcz i wyjść lekarzowi naprzeciw. Wiem przecież, że tutaj nic nie może dla mnie zrobić, muszę jechać do szpitala.
Lekarza i dwóch sanitariuszy spotykam na klatce schodowej, witam się i mówię: to ja, muszę jechać do kliniki, i natychmiast orientuję się, że biorą mnie za symulanta, w końcu nie widzieli wanny. Kiedy już siedzę w karetce, na krześle transportowym, tyłem do kierunku jazdy, lekarz nie bardzo wie, co ze mną począć, ogląda moją kartę medyczną i legitymację dawcy narządów. Mówię mu, że muszę jechać do CVK, do kliniki im. Virchowa na kampusie Charité, opowiadam o moim autoimmunologicznym zapaleniu wątroby, o marskości, żylakach przełyku i nadciśnieniu w naczyniach doprowadzających krew do chorej wątroby, mówię i mówię i znowu czuję coś w gardle. Udaje mi się jeszcze zasłonić usta ręką, ale krew bluzga ze mnie z takim impetem, że obryzguję pół karetki. Scena jak z filmu gore, mógłbym się z niej śmiać, tyle że tutaj niestety nie tryska sztuczna krew. Lekarz pogotowia – moja krew spływa mu po obydwu szkłach okularów – wygląda na przerażonego. Zakłada mi dojście i podaje sól fizjologiczną, samochód w końcu rusza. Niewiele później – widzę wierzchołki drzew rosnących przy ulicy i gwiazdy nade mną, i dziwię się, dlaczego ta karetka nie ma dachu – znów dostaję torsji. Na leżąco trafiam o tyle o ile do przezroczystej torebki, którą mi podetknięto, większość ląduje obok, chlusta na podłogę, a ja wiem, że jeśli ten krwotok nie zostanie szybko zatrzymany, to niebawem umrę.
(...)
Musiałem jeszcze złożyć podpis. Chirurg, demiurg, szef kliniki transplantacyjnej chciał mnie zobaczyć i porozmawiać ze mną, chciał wziąć mnie pod lupę i ocenić, zanim podpiszę. Stanął naprzeciw mnie, zdrowo wyglądający, opalony na brąz mężczyzna koło sześćdziesiątki, sprawiający wrażenie nieźle wysportowanego, otaksował mnie spojrzeniem i powiedział: – Nie robi pan wcale wrażenia kogoś, komu powinienem przeszczepić nową wątrobę, wygląda pan o wiele za zdrowo. – I tym samym sformułował dokładnie te obiekcje, które sam żywiłem. Czy nie miewałem się zbyt dobrze? Czy nie mógłbym żyć tak nadal? Potem jednak zajrzał do mojej historii choroby, zobaczył wyniki badań, zmienił zdanie i pożegnał mnie, nie miał zbyt wiele czasu.
Wkrótce potem, owego pamiętnego popołudnia, siedziałem sam w pogrążonym w półmroku pokoju bez okna obok Biura ds. Transplantacji. Na stole przede mną sterta papierzysk, umowa w trzech kopiach, wszystkie strony gęsto zadrukowane. Siedziałem tam i miałem to podpisać. Miałem wyrazić zgodę na to, że pewnego dnia, możliwie jak najprędzej, być może za cztery tygodnie, a może w ciągu sześciu miesięcy, może dwóch lat, a może już wcale nie, bo wcześniej zdążę umrzeć, zostanie mi wycięty narząd, a inny, nowy, wstawią mi w to miejsce – ale co w tym wypadku znaczy „nowy”, nowe narządy to zawsze narządy używane, narządy zmarłych, tak myśląc, próbowałem czytać zapisany na kartkach tekst umowy, co mi się nie udawało, widziałem tylko litery i wyrazy i nie mogłem odkryć, jak się ze sobą łączą ani co miałyby znaczyć. Przeleciałem tekst, dotarło do mnie, że tylko udaję, że czytam, ale wieczne pióro trzymałem w ręce.
Miałem świadomość absurdalności tej sytuacji: kiedyż to człowiek, myślałem, jednym podpisem może się zdecydować na ewentualne dalsze życie? Zdarzało mi się kilkakrotnie podpisywać umowy kupna i najmu, bywałem już wielokrotnie u notariusza, jednak teraz, pomyślałem sobie, idzie o więcej. Jednym podpisem mogłem sobie ewentualnie kupić lata życia, nie wiedząc, czy za to przedłużenie nie przyjdzie mi zapłacić, kiedy, ile, ani w jakiej walucie. I znowu ogarnął mnie ów strach, że, jeśli operacja się uda, mógłbym stać się zbyt zdrowy, mógłbym już nie być wystarczająco chory, przestać być tym, kim jestem. Czułem, że dłoń mam wilgotną, niemal mokrą, czyżbym aż tak się spocił? Nie, moja dłoń była granatowa, cała w atramencie. Pióro wieczne, które od lat nosiłem przy sobie, pióro, bez którego nigdy nie wychodziłem z domu, wylało, akurat tego popołudnia. Czyżby nie chciało podpisać?
Znowu jestem na liście, zbieram czas oczekiwania. Z każdym dniem zwiększa się prawdopodobieństwo, że umrę, każdy dzień jest dniem bliżej do śmierci. Lecz każdego dnia, oto ironia listy oczekujących, wzrasta też szansa na przeżycie – tyle że najpierw musi umrzeć ktoś inny. I wiem już: jeśli ty nie umrzesz, to umrę ja.